- Callie –
- Tak, wszystko z nim
dobrze. Pewnie powinien więcej odpoczywać i mniej mówić, ale na to chyba nic
nie poradzimy – uśmiechnęłam się do telefonu.
- W końcu to Jullian.
Musisz mu to wybaczyć – zaśmiała się Kate. Słychać było, że polepszył jej się
humor. Już na samym początku rozmowy, zakazałam jej wracać się do szpitala.
Była już prawie przy swoim mieszkaniu. Na całe szczęście pani Moore już zapewne
była w trakcie odprężającej kąpieli i, pomimo zamartwiania się o stan swojego
syna, starała się zregenerować siły. Nie chciałam jej tego odbierać, dlatego to
do Katherine zadzwoniłam.
- Odpoczywaj spokojnie,
a ja się nim zajmę. Chciałam zadzwonić do twojej mamy, ale…
- Nie musisz mi nic
mówić. Widziałam ją przecież. Trzymaj się tam. Tak właściwie, to kiedy go
wypiszą?
- Nie wiem. Z tego co
wiem, rozmawiają teraz z doktorem. Dam ci znać. Odpocznij, a potem przywieź
mamę.
- Tak jest – rozłączyła
się.
Mi też chyba przydałaby
się chwila snu, ale to dopiero, kiedy reszta wesołej rodzinki zmieni wartę przy
naszym poszkodowanym.
Weszłam niepewnie przez
drzwi, spodziewając się zastać tam jeszcze lekarza. Najwyraźniej zagadałam się
z Kate, bo jego już nie było w pomieszczeniu, a Jullian wpatrywał się we mnie z
dziwacznym wyrazem twarzy.
- Coś się stało? –
Zapytałam bez ogródek.
- Nie, a czemu miałoby
się coś stać?
Czy
coś mnie ominęło?
- Jullian, jesteś
słabym aktorem. Czy lekarz powiedział coś, co cię zaniepokoiło?
- Nie. Mogłabyś usiąść
koło mnie? – Kiedy zajęłam miejsce na krześle, złapał mnie za rękę. – No może
nie do końca.
Czułam, że robię się
blada. Krew odpłynęła mi z twarzy. Coś jest nie tak? Przecież miało być dobrze.
- To nic złego. Uspokój
się i posłuchaj mnie uważnie. To nie jest idealne miejsce, ani czas i wiem o
tym doskonale – wykonał głęboki wdech, po czym kontynuował. – Właściwie, wierz
mi lub nie, myślałem o tym, już od bardzo dawna, chyba od naszej drugiej czy
trzeciej rozmowy. Wiedziałem, że jesteś inna, oczywiście w pozytywnym aspekcie
tego słowa. Bardzo mi na tobie zależy. Jesteś moim lekarstwem, Callie.
Jakkolwiek głupio to brzmi.
Zaśmiałam się cicho.
- Kontynuując. Może
nasza rzeczywista znajomość nie trwa długo, jednak bardzo cię kocham. Chciałbym,
żebyś była ze mną już na zawsze, a przynajmniej tak długo, ile wytrzymasz.
Wiesz, że jestem czasami ciężki w obyciu. Powinienem teraz uklęknąć, ale w
obecnym stanie, pielęgniarka przypatrująca się nam zza drzwi mogłaby dosypać mi
jakichś prochów na sen, dlatego po prostu zapytam.
Wyjął z pod poduszki
małe, białe pudełeczko. Kiedy je otworzył zaparło mi dech w piersiach.
Znajdował się w nim srebrny pierścionek. Był prosty. Na środku znajdował się
granatowy kamień. Niewielki, jednak pięknie błyszczał w promieniach słońca,
padających zza białych żaluzji.
- Callie Wilson, czy
uczynisz z siebie tą nieszczęśnicę i zostaniesz ze mną aż do śmierci?
Nietypowe oświadczyny.
To jest coś, czego mogłam się po nim spodziewać.
- O ile ty, Jullianie
Moore, wiesz, na co się piszesz, prosząc mnie o to.
- Oczywiście. Nigdy w
życiu nie byłem niczego tak pewien.
- W takim razie, moja
odpowiedź brzmi tak.
Pocałowałam go
delikatnie w usta. Kiedy chciał przedłużyć pocałunek, ostrożnie się odsunęłam.
- Kilkanaście godzin
temu miałeś wypadek, na amory przyjdzie czas, kiedy cię wypiszą – powiedziałam,
kiedy wsuwał pierścionek na serdeczny palec mojej lewej dłoni. Po ukończeniu
tej czynności pocałował mnie w rękę.
- W takim razie
dokończymy za kilka dni – uśmiechnął się szeroko.
- Co takiego powiedział
ci lekarz?
- Coś, co właśnie stało
się faktem dokonanym. Callie Moore. Ładnie brzmi.
- A co byś powiedział
na Jullian Wilson? – Chyba wolałam jego nazwisko. Kiedy je wypowiedział,
poczułam motylki w brzuchu.
- Wiem, że wolisz moje
– puścił mi oczko.
- Powinieneś się trochę
przespać. Pewnie za jakiś czas przyjedzie twoja mama z resztą i mogą się nie
okazać tak miłosierni jak ja.
- Pod warunkiem, że
śpisz ze mną. Nie obraź się, Call, ale wyglądasz jakbyś tego potrzebowała.
- Zdrzemnę się na
fotelu – widząc, że zamierza zaprotestować, uniosłam rękę. – Ani mi się waż
protestować. Dobranoc.
Pocałowałam go w
policzek, a sama położyłam się na niewygodnym siedzeniu.
***
Cztery dni później, po
serii intensywnych badań i innych tego rodzaju czynności, jakże przyjemnie
dłużących się, Jullian w końcu mógł opuścić szpital. Na tę okazję, zjechali się
jego mama, Kate, a także Marcel. Toby został w domu z opiekunką, ze względu na
przeziębienie.
- Miałeś tak mało
rzeczy? A gdzie twoja mała biblioteczka?
- Mamo, zabrałem
wszystko, co miałem. Po prostu chcę się znaleźć w swoim domu z narzeczoną.
Uśmiechnęłam się
mimowolnie. Jego rodzina bez zbytniego szoku przyjęła wiadomość o naszych
zaręczynach. Trochę to było dezorientujące, bo jakby nie patrzeć znamy się nie
długo. Rozmowy to jednak nie jest to samo, co spotkanie twarzą w twarz. Jednak
cieszę się niezmiernie. Nie mogę zapomnieć miny Ruby, kiedy ją o tym
poinformowałam. Myślałam, że jej szczęka opadnie do ziemi, jak to czasami
dzieje się w kreskówkach.
- Najpierw wpadniecie
do nas. Jestem pewna, że mały już się nie może doczekać. Strasznie za tobą
tęsknił, braciszku – powiedziała Kate.
Zgodnie z jej
zaleceniami, skierowaliśmy się do ich domu. Oczekiwałam Tobiego wyskakującego
zza drzwi i wpadającego w objęcia Julliana, jednak to nie nastąpiło. Mały
musiał się na prawdę źle czuć. Wszyscy od razu skierowaliśmy się do jego
pokoju. Nie było go tam, podobnie jak w żadnym innym pomieszczeniu.
- Może wyszedł gdzieś z
opiekunką? – Zaproponowałam.
- Nie wyprowadziłaby
chorego dziecka z domu. Zadzwonię do niej.
Po pięciu minutach
wszystko było jasne.
- Powiedziała, że jakiś
mężczyzna go zabrał. Podobno kazaliśmy mu go przywieźć.
- Opisała go?
Nigdy w życiu nie
przypuszczałabym, że coś takiego się może zdarzyć. Myślałam, iż osoba za to
odpowiedzialna, ma jakieś resztki mózgu, w końcu, kto by porywał niczemu winne
dziecko? Co prawda opiekunka powinna zadzwonić do Kate czy Marcela. Jednak
mężczyzna w dobrze skrojonym, drogim garniturze budzi zaufanie. Zwłaszcza, kiedy
wie jak podejść kobietę. A on z pewnością się na tym zna.
Katherine trzymała się
kurczowo męża, przeklinając raz po raz. Jej oczy lśniły łzami.
Gdziekolwiek zabrałeś
to siedmioletnie dziecko, John, znajdę cię i nie puszczę ci tego płazem. Po
spojrzeniu Julliana, wiedziałam, że myślał o tym samym.
-KONIEC-