niedziela, 11 września 2016

Call me XL

- Callie –

- Tak, wszystko z nim dobrze. Pewnie powinien więcej odpoczywać i mniej mówić, ale na to chyba nic nie poradzimy – uśmiechnęłam się do telefonu.

- W końcu to Jullian. Musisz mu to wybaczyć – zaśmiała się Kate. Słychać było, że polepszył jej się humor. Już na samym początku rozmowy, zakazałam jej wracać się do szpitala. Była już prawie przy swoim mieszkaniu. Na całe szczęście pani Moore już zapewne była w trakcie odprężającej kąpieli i, pomimo zamartwiania się o stan swojego syna, starała się zregenerować siły. Nie chciałam jej tego odbierać, dlatego to do Katherine zadzwoniłam.

- Odpoczywaj spokojnie, a ja się nim zajmę. Chciałam zadzwonić do twojej mamy, ale…

- Nie musisz mi nic mówić. Widziałam ją przecież. Trzymaj się tam. Tak właściwie, to kiedy go wypiszą?

- Nie wiem. Z tego co wiem, rozmawiają teraz z doktorem. Dam ci znać. Odpocznij, a potem przywieź mamę.

- Tak jest – rozłączyła się.

Mi też chyba przydałaby się chwila snu, ale to dopiero, kiedy reszta wesołej rodzinki zmieni wartę przy naszym poszkodowanym.

Weszłam niepewnie przez drzwi, spodziewając się zastać tam jeszcze lekarza. Najwyraźniej zagadałam się z Kate, bo jego już nie było w pomieszczeniu, a Jullian wpatrywał się we mnie z dziwacznym wyrazem twarzy.

- Coś się stało? – Zapytałam bez ogródek.

- Nie, a czemu miałoby się coś stać?

Czy coś mnie ominęło?

- Jullian, jesteś słabym aktorem. Czy lekarz powiedział coś, co cię zaniepokoiło?

- Nie. Mogłabyś usiąść koło mnie? – Kiedy zajęłam miejsce na krześle, złapał mnie za rękę. – No może nie do końca.

Czułam, że robię się blada. Krew odpłynęła mi z twarzy. Coś jest nie tak? Przecież miało być dobrze.

- To nic złego. Uspokój się i posłuchaj mnie uważnie. To nie jest idealne miejsce, ani czas i wiem o tym doskonale – wykonał głęboki wdech, po czym kontynuował. – Właściwie, wierz mi lub nie, myślałem o tym, już od bardzo dawna, chyba od naszej drugiej czy trzeciej rozmowy. Wiedziałem, że jesteś inna, oczywiście w pozytywnym aspekcie tego słowa. Bardzo mi na tobie zależy. Jesteś moim lekarstwem, Callie. Jakkolwiek głupio to brzmi.

Zaśmiałam się cicho.

- Kontynuując. Może nasza rzeczywista znajomość nie trwa długo, jednak bardzo cię kocham. Chciałbym, żebyś była ze mną już na zawsze, a przynajmniej tak długo, ile wytrzymasz. Wiesz, że jestem czasami ciężki w obyciu. Powinienem teraz uklęknąć, ale w obecnym stanie, pielęgniarka przypatrująca się nam zza drzwi mogłaby dosypać mi jakichś prochów na sen, dlatego po prostu zapytam.

Wyjął z pod poduszki małe, białe pudełeczko. Kiedy je otworzył zaparło mi dech w piersiach. Znajdował się w nim srebrny pierścionek. Był prosty. Na środku znajdował się granatowy kamień. Niewielki, jednak pięknie błyszczał w promieniach słońca, padających zza białych żaluzji.

- Callie Wilson, czy uczynisz z siebie tą nieszczęśnicę i zostaniesz ze mną aż do śmierci?

Nietypowe oświadczyny. To jest coś, czego mogłam się po nim spodziewać.

- O ile ty, Jullianie Moore, wiesz, na co się piszesz, prosząc mnie o to.

- Oczywiście. Nigdy w życiu nie byłem niczego tak pewien.

- W takim razie, moja odpowiedź brzmi tak.

Pocałowałam go delikatnie w usta. Kiedy chciał przedłużyć pocałunek, ostrożnie się odsunęłam.

- Kilkanaście godzin temu miałeś wypadek, na amory przyjdzie czas, kiedy cię wypiszą – powiedziałam, kiedy wsuwał pierścionek na serdeczny palec mojej lewej dłoni. Po ukończeniu tej czynności pocałował mnie w rękę.

- W takim razie dokończymy za kilka dni – uśmiechnął się szeroko.

- Co takiego powiedział ci lekarz?

- Coś, co właśnie stało się faktem dokonanym. Callie Moore. Ładnie brzmi.

- A co byś powiedział na Jullian Wilson? – Chyba wolałam jego nazwisko. Kiedy je wypowiedział, poczułam motylki w brzuchu.

- Wiem, że wolisz moje – puścił mi oczko.

- Powinieneś się trochę przespać. Pewnie za jakiś czas przyjedzie twoja mama z resztą i mogą się nie okazać tak miłosierni jak ja.

- Pod warunkiem, że śpisz ze mną. Nie obraź się, Call, ale wyglądasz jakbyś tego potrzebowała.

- Zdrzemnę się na fotelu – widząc, że zamierza zaprotestować, uniosłam rękę. – Ani mi się waż protestować. Dobranoc.

Pocałowałam go w policzek, a sama położyłam się na niewygodnym siedzeniu.

***
Cztery dni później, po serii intensywnych badań i innych tego rodzaju czynności, jakże przyjemnie dłużących się, Jullian w końcu mógł opuścić szpital. Na tę okazję, zjechali się jego mama, Kate, a także Marcel. Toby został w domu z opiekunką, ze względu na przeziębienie.

- Miałeś tak mało rzeczy? A gdzie twoja mała biblioteczka?

- Mamo, zabrałem wszystko, co miałem. Po prostu chcę się znaleźć w swoim domu z narzeczoną.

Uśmiechnęłam się mimowolnie. Jego rodzina bez zbytniego szoku przyjęła wiadomość o naszych zaręczynach. Trochę to było dezorientujące, bo jakby nie patrzeć znamy się nie długo. Rozmowy to jednak nie jest to samo, co spotkanie twarzą w twarz. Jednak cieszę się niezmiernie. Nie mogę zapomnieć miny Ruby, kiedy ją o tym poinformowałam. Myślałam, że jej szczęka opadnie do ziemi, jak to czasami dzieje się w kreskówkach.

- Najpierw wpadniecie do nas. Jestem pewna, że mały już się nie może doczekać. Strasznie za tobą tęsknił, braciszku – powiedziała Kate.

Zgodnie z jej zaleceniami, skierowaliśmy się do ich domu. Oczekiwałam Tobiego wyskakującego zza drzwi i wpadającego w objęcia Julliana, jednak to nie nastąpiło. Mały musiał się na prawdę źle czuć. Wszyscy od razu skierowaliśmy się do jego pokoju. Nie było go tam, podobnie jak w żadnym innym pomieszczeniu.

- Może wyszedł gdzieś z opiekunką? – Zaproponowałam.

- Nie wyprowadziłaby chorego dziecka z domu. Zadzwonię do niej.

Po pięciu minutach wszystko było jasne.

- Powiedziała, że jakiś mężczyzna go zabrał. Podobno kazaliśmy mu go przywieźć.

- Opisała go?

Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że coś takiego się może zdarzyć. Myślałam, iż osoba za to odpowiedzialna, ma jakieś resztki mózgu, w końcu, kto by porywał niczemu winne dziecko? Co prawda opiekunka powinna zadzwonić do Kate czy Marcela. Jednak mężczyzna w dobrze skrojonym, drogim garniturze budzi zaufanie. Zwłaszcza, kiedy wie jak podejść kobietę. A on z pewnością się na tym zna.

Katherine trzymała się kurczowo męża, przeklinając raz po raz. Jej oczy lśniły łzami.

Gdziekolwiek zabrałeś to siedmioletnie dziecko, John, znajdę cię i nie puszczę ci tego płazem. Po spojrzeniu Julliana, wiedziałam, że myślał o tym samym.

-KONIEC-


2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawie piszesz, polubiłam Kate ;) Szkoda, że nie kontynuujesz. Zapraszam do siebie: https://www.fryzomania.pl/category/kosmetyki-matrix - może znajdziesz coś dla siebie.

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz motywuje do dalszego pisania, więc zachęcam Was do zostawiania po sobie śladu :)