niedziela, 28 lutego 2016

Call me XXVI

- Jullian -
2 lata wcześniej
Nigdy nie płakałem. Ani w dniu pogrzebu moich dziadków, ani kiedy moja świnka morska zdechła. Łzy zdawały mi się zbędne, wystarczał mi ból wewnętrzny. Wszystkie skumulowane przez lata krople zaczęły teraz spływać z moich oczu.
- Ale jak to jest możliwe? Nie można nic zrobić? - Pytałem lekarzy raz po raz, ocierając oczy.
- Niestety. Możemy próbować złagodzić ból, ale został mu tylko jakiś rok. Strasznie nam przykro.
- On jest za młody. Pieniądze nie grają roli, zależy mi tylko na tym, żeby wyzdrowiał.
- Przykro mi proszę pana.
Usiadłem na plastikowym krześle w poczekalni i zwiesiłem
bezradnie głowę. To się nie mogło dziać naprawdę. Pięcioletnie dziecko. Moje dziecko.
Pół roku temu udało mi się w końcu zaadoptować Michaela. Wniósł w moją dzienną rutynę radość. Jego uśmiech rozpromieniał moje gorsze dni. Zaprzyjaźnił się z Tobym, a właściwie stał się dla niego bratem. Dzieciom zawieranie przyjaźni idzie znacznie szybciej. A teraz okazuje się, że dalsze leczenie nie ma sensu. Że zostało mu już tak mało czasu. Że nie znajdzie miłości. Że nie spełni swoich dziecięcych marzeń.
Cholera. Mam ochotę w coś uderzyć. Podnoszę się z krzesła i szybko opuszczam szpital. Nie mogę dłużej tu siedzieć. Wsiadam do samochodu i jadę na siłownię. Nie obchodzi mnie to, że jestem ubrany w jedną z moich lepszych koszul. Wpadam jak huragan i zbywam pytania recepcjonistki, kiedy przechodzę przez hol i docieram do sali treningowej. Jest wypełniona spoconymi mięśniakami, a ja za cel stawiam sobie jednego z nich.
- Ej Malcolm! Sparing? - Bardziej stwierdzam, niż pytam. Wiem, że mi nie odmówi. Zdejmuję koszulę i wchodzę na matę.
Praktycznie nie czuję bólu, kiedy pięści mojego przeciwnika uderzają w moje ciało zostawiając po sobie ślad. Odwdzięczam się tym samym. W każdy cios wkładam jedną z negatywnych emocji pulsujących pod moją skórą. Przegapiam moment, w którym z hukiem ląduję na ziemi, przygnieciony przez Malcolma.
- Chyba ktoś nieźle zalazł ci za skórę. Myślę, że starczy ci na dziś.
Oddycham ciężko, delikatnie się relaksując. Biorę powolne wdechy i wypuszczam z siebie frustrację. W oczach znowu mam łzy, ale nie chcę, żeby ktoś je zobaczył, dlatego mrużę je i odganiam słoną wilgoć.
- Chyba powinienem iść - mówię, podnosząc się.
- Mam nadzieję, że jest ci chociaż trochę lepiej. A jeżeli nie, myślę, że mam pewien pomysł.
- W takim razie chodźmy.
Mal wyprowadza mnie z budynku i zabiera do sklepu spożywczego? Jak niby zakupy mają mi pomóc?
- Lody. Pomagają dziewczynom w trakcie gorszych dni, więc i tobie powinny pomóc. - Odpowiada na moje niezadane pytanie. - Lody i rozmowa.
Kupujemy kilka pudełek w różnych smakach, po czym udajemy się do domku na obrzeżach miasta. Malcolm był moim trenerem jakiś czas temu, kiedy byłem zaabsorbowany boksem. Był dla mnie pewnego rodzaju guru. Klub był miejscem, w którym dawałem upust złości na ojca. Lądowałem tam po praktycznie każdej rozmowie z nim i znajdowałem spokój wewnętrzny, przynajmniej na chwilę. Jednak dziś to było za mało.
Siadam na kanapę i otwieram pudełka z lodami czekoladowymi i karmelowymi, kiedy Mal idzie do kuchni po łyżki i ciastka. Kiedy zajmuje miejsce obok mnie, opowiadam mu o Michaelu. Widzę smutek na jego twarzy, lecz jest on niczym w porównaniu z wyżerającym mnie bólem.
- Ta sytuacja jest do dupy - podsumowuje.
- Nie mogę się bardziej zgodzić.
- Nie możesz nic zrobić, a ja nie potrafię sobie wyobrazić, co czujesz w tej chwili. Gdyby coś takiego spotkało Susan albo Barrego... i tak trzymasz się całkiem nieźle. Spraw, żeby ten pozostały czas był dla was najlepszym okresem.
- Czuję się jak baba. - Mówię, uśmiechając się lekko.
- Może zamienimy te lody na piwo i futbol?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz motywuje do dalszego pisania, więc zachęcam Was do zostawiania po sobie śladu :)